Im bliżej zimy, tym bardziej chce mi się jeść. I gotować. I jak Moje Ulubione Koleżanki podały mi super przepis na chleb – skorzystałam bez wahania.
Do miski nasypałam 3 szklanki mąki (białej i razowej pół na pół - jestem maniakiem zdrowożywnościowym, w przepisie była sama biała).
Dosypałam płaską łyżeczkę drożdży w proszku i półtorej łyżeczki soli.
Na koniec wlałam półtorej szklanki wody i wymieszałam byle jak, tylko żeby się składniki połączyły. Ciasto kleiło się jak dzikie, ale tak właśnie ma być.
Miskę przykryłam folią i postawiłam na szafie, żeby mi zawadzała. Następnego dnia (po około 18 godzinach) otrzymałam paskudną, burą breję, którą wyrzuciłam na mocno omączony papier do pieczenia.
Posypałam jeszcze mąką z góry i uformowałam z grubsza bochenek.
Piekarnik rozgrzałam do czerwoności (250 stopni) z naczyniem żaroodpornym w środku. Naczynie musi być z przykrywką! Jak już się rozgrzało – wrzuciłam chleb do naczynia (usiłując się przy tym nie oparzyć) i piekłam przez 25 minut.
Pomyślałby kto, ze z czegoś TAK brzydkiego...
można uzyskać TAKIE cudo?
A jak już mówimy o kuchni, to uszyłam szalenie apetyczny fartuszek dziecinny, Lalka uważa, że jest fantastyczny!
Smacznego wszystkim !!!